O drugiej nad ranem przeraził go kolejny koszmar. We śnie był ogień i jakiś kościół. Ktoś uderzał w okrwawione ciało leżące w świątyni. Widział ubranego na biało mężczyznę z limskim akcentem, który był kobietę [Ten limski akcent bił kobietę? I czy limski akcent jest, obok białego ubrania, elementem wyglądu zewnętrznego tego mężczyzny? - przyp. GW]. Widział, jak jej krew spływa na chrzcielnicę, biały obrus na ołtarzu, kielich i ornat. A potem eksplozja, ogień pochłania oboje. Ale mężczyzna nie przestaje bić kobiety, kopać ją leżącą, wrzeszczeć na nią. Chacaltana chciał podejść i bronić jej, więc wkroczył w płomienie. Krzyki wydawały mu się skądś znajome. Przede wszystkim głos mężczyzny wciąż dudnił w jego głowie. Pomocnik prokuratora rozpoznał go. To był ten sam głos, który w innym śnie brzmiał w korytarzu, by wbić mu się prosto w serce. Twarz w krzywym zwierciadle. Głos, który oskarżał go, dobiegając z odległego zakątka trwonionej przez płomienie pamięci. Był coraz bliżej. We śnie Chacaltana nie miał broni, ale był pewien, że da radę pokonać tego dzikusa gołymi rękami. Teraz krew zdawała się nie tyle brudzić kościół, ile go zalewać. Kałuża pod jego stopami rosła, płyn sięgał mu do kostek, do pasa, uniemożliwiał marsz w stronę brutala, który nie przestawał okładać kobiety, choć sam zaczynał się zapadać w czerwonej cieczy. Kiedy dotarł już do niego, złapał go za ramię i zmusił, by na niego popatrzył. Zupełnie jakby obrócił lustro. Agresor miał jego własną twarz.


[Santiago Roncagliolo, Czerwony kwiecień, Wydawnictwo Znak, Kraków 2008, s. 214]

0 Response to "XLIX Zupełnie jakby obrócił lustro"