Spędzenie dziesięciu dni na Manhattanie było dla mnie, studenta polonistyki w 1981 r., marzeniem tak samo nieosiągalnym jak dla Tyrmanda, kiedy pisał swój dziennik trzydzieści lat wcześniej. [...]
Ale w piątkowy wieczór udało mi się trafić na prawdziwy klejnot. Kultura tak już wysoka, że nawet ja muszę wspinać się na palce. Dokładnie naprzeciwko mojego hotelu mieści się Walter Kerr Theatre, gdzie wystawiana jest akurat „Mewa” Czechowa z samą Kristin Scott Thomas w roli Ireny Arkadiny, starzejącej się gwiazdy moskiewskich i petersburskich teatrów. Nie znam chłopca z mojego pokolenia, któremu żywiej nie zabiłoby serce, kiedy zobaczył Kristin we „Angielskim pacjencie”. W piątkowe południe udaje mi się kupić bilet na piątkowy wieczór. Źle to świadczy o nowojorskiej teatralnej publiczności, tym bardziej że na musicalową inscenizację „Młodego Frankensteina” (Super-Duper!) według Mela Brooksa na sąsiedniej scenie bilety wykupione są z góry na najbliższe dwa tygodnie. Korzystam z okazji, żeby zobaczyć Kristin Scott Tomas na żywo, z odległości piątego rzędu, a przy okazji zanurzyć się w tłumie najprawdziwszej nowojorskiej inteligencji. [...]
Obok mnie usiadła szczupła czterdziestoletnia Amerykanka w okularach, typowa przedstawicielka swojego gatunku: białych protestantów z klasy średniej. Od słowa do słowa rozpoczyna się pogawędka - oczywiście o wyborach - ubarwiana moim egzotycznym akcentem i blokowana moim nieco ubogim słownictwem. Sara - „tak, niestety, noszę to samo imię co ta Palin” - ostatni raz czytała Czechowa na studiach, teraz wykłada w college’u angielską literaturę. Jest z prowincji, przyjechała, żeby obejrzeć „Mewę” aż z Columbus w Ohio, ale kiedy CNN, którą oglądała w hotelu, rozpoczęła transmisję wiecu McCaina i Schwarzeneggera - właśnie z Columbus - Sara musiała natychmiast wyłączyć telewizor: „nie powinni tego bełkotu w ogóle pokazywać”. Opowiada też, jak dziwną przygodę miała tu na Manhattanie w MoM-ie, najsłynniejszej nowojorskiej galerii sztuki współczesnej. Czarny portier, imigrant z Kenii, którego przyjaźnie zapytała, czy cieszy się, że Obama będzie prezydentem USA, powiedział jej, że jest kenijskim chrześcijaninem, a słyszał, że Obama wspiera muzułmanów, więc raczej się go boi. „Czy pan coś z tego rozumie!?” - pytanie Sary jest z gatunku retorycznych. W pierwszej chwili chcę jej jednak odpowiedzieć, wytłumaczyć własne wątpliwości, bo choć widzę w Obamie i Demokratach jedyną szansę na sensowną społeczną zmianę w Ameryce, to jako człowiek z Europy Wschodniej boję się ich izolacjonizmu. Ale gryzę się w język, żeby w przerwach doskonale zagranej - nie tylko przez Kristin Scott Thomas - Czechowowskiej „Mewy” prowadzić dalej niezobowiązującą towarzyską rozmowę. Nie przyjechałem tutaj, żeby pouczać, zresztą w imię czego miałbym to robić? Wyjechałem z Polski „moherów” walczących z „łże-elitami”, gdzie „salon” pacyfikuje „ciemnogród”, Tusk zabiera Kaczyńskiemu samolot, a wielki Jarosław straszy emerytów Brukselą. Nie mam w bagażu żadnej polskiej legendy, którą mógłbym teraz moralnie zaszantażować sympatyczną liberalną Amerykankę, więc słucham jej historii, życzliwie przyłączając się do jej licznych zdziwień nieoczywistością świata, w którym czarny chrześcijanin z Kenii nakręcony przez republikańskie tabloidy boi się Baracka Hussajna Obamy jako narzędzia globalnego islamskiego dżihadu.


[Cezary Michalski, Finisz kampanii widziany z Manhattanu, "Dziennik"]

0 Response to "LXXXVII Cezarego Michalskiego przygody ze szczupłą czterdziestoletnią Amerykanką w okularach"