Lech Kaczyński był wielkim orędownikiem II Rzeczpospolitej. Nie ukrywał też fascynacji Józefem Piłsudskim. Teraz śmierć prezydenta nabiera zaskakującego wymiaru. Odkrył go jeden z internautów.
Od początku III Rzeczpospolitej, czyli wyborów 4 czerwca 1989 roku do tragicznej katastrofy prezydenckiego samolotu (10.04.2010) minęło dokładnie 7616 dni. Okazuje się, że ta tajemnicza liczba powtarza się jeszcze raz. 7616 dni to także okres od odzyskania przez Polskę niepodległości (11 listopada 1918 roku) do agresji Związku Radzieckiego 17 września 1939 roku!


Za: eFakt.
Nie cierpię Wawelu. Nie cierpię tego typu miejsc bogoojczyźnianych pielgrzymek i narodowych uniesień. Nie cierpię kapiących przepychem, złotem i purpurą ołtarzy monarchii. Wraz z zachwytami nad nimi, wraz z ciszą nakazaną tam zwyczajami lub przez wszędobylskie tablice subordynujące, wraz z zadzieraniem głowy, by spoglądać w srogie, poważne, dostojne twarze sportretowanych królów, wciąż oddaje się hołd staremu porządkowi. [...]
Czego tu zatem bronić przed tragicznie zmarłym prezydentem? Co to znaczy, że ktoś "nie zasłużył" na Wawel? Jeśli ktoś ma być na Wawelu, to niech to będą właśnie konserwatyści, tęsknie usposobieni do czasów, gdy władza nie musiała się z niczego tłumaczyć. Ja traktuję grób na Wawelu jako przejaw alienacji władzy. Tej dosłownej lub tej, która objawia się w polu kultury. Osobiście chciałabym być pochowana wśród świata, którego częścią się czułam i który przyjmował mnie jako swoją część. Jeśli rodzina pary prezydenckiej stwierdziła, że takim właśnie światem był dla zmarłych Wawel - czemu im go odmawiać?
Broniąc pałacu przed królem, wciąż dajemy wyraz przywiązania do idei pałacu. 


Całość tekstu Anny Zawadzkiej na stronie lewica.pl
Patrząc na ten cały cyrk, który nazywamy w Polsce żałobą narodową, mam jednoznaczne uczucia. Jestem za granicą, widzę to, co się dzieje w internecie, nie dotykam tego bezpośrednio, to daje dystans. Już od soboty mam głębokie przekonanie, że to, co widzę, to absurdalne zachowanie stadne, a nie żałoba. Żałoba, jaką spotkałam na polskiej wsi, ma wymiar oswajania śmierci, nie ma nic wspólnego z rozhisteryzowanym zachowaniem, z uniesieniem. Żałoba, którą widzę w telewizji, relacje z polskich ulic to nie oswajanie śmierci. To zbiorowa histeria, akt wspólnotowy, którego Polacy tak potrzebują jak powietrza.
Jesteśmy chyba jedynym narodem w Europie, który jest w stanie zrobić coś takiego, w imię własnej egzaltacji, w imię przeżywania czegoś wielkiego, w imię patriotyzmu.
To straszne, ale i pociągające, zwłaszcza dla tych, którzy tak chętnie uczestniczą, machają, rzucają kwiaty, robią zdjęcia przejeżdżających trumien, walczą o miejsce w kolejce na Krakowskim Przedmieściu. Dla mnie to jednak straszne i tyle. Niesie ze sobą groźne konsekwencje, zafałszowanie rzeczywistości, narodowościowe wzloty. Boję się takiej żałoby. Boję się rozszlochanego narodu nad trumnami, oszalałych haseł „Polska Chrystusem Narodów” i ludzi w bejsbolówkach owiniętych biało-czerwoną flagą.


Całość tekstu Małgorzaty Szumowskiej na stronach KP
"Kościół katolicki jest ostatnim instytucjonalnym obrońcą idei, głoszącej, że są prawdy moralne w świecie i w ludziach. Na Zachodzie są potężne siły, które negują ich istnienie, które popychają ku temu, by wierzyć, że ludzkość jest giętka i uległa, że małżeństwo można zdefiniować ustawami, że seks to forma sportu, że istoty ludzkie nienarodzone, ciężko chore lub upośledzone nie liczą się, że siły przymusu państwa mogą i powinny narzucić to, co kardynał Ratzinger określił mianem dyktatury relatywizmu" - napisał George Weigel.
"Wszystkie te siły - dodał - widzą w uchybieniach niektórych synów i córek Kościoła i w błędach, popełnionych przez niektórych zwierzchników, okazję do zniszczenia nauczania Kościoła". [...]
Zdaniem amerykańskiego pisarza ataków na Kościół nie można uznać za "skoordynowany spisek", ale - zaznaczył - "przeciwko Kościołowi grają różne siły interesów: politycy i komentatorzy, którzy chcą zniszczyć wiarygodność Kościoła, adwokaci mający za cel wyrządzenie strat finansowych Watykanowi, antykatoliccy świeccy, którzy wykorzystują każdą okazję, by uderzyć w Kościół oraz katolicy, podążający za nigdy nie dokonaną rewolucją". Ich postulaty - odnotowuje Weigel - to koniec celibatu, wyświęcanie kobiet i zmniejszenie władzy biskupów.


[za: gazeta.pl]
Pięćdziesiątka na karku, ale Kazimierz Marcinkiewicz (51 l.) kwitnie. W wymuskanym stroju londyńskiego dandysa zadawał szyku na stołecznym bruku, pokazując tamtejszej młodzieży najświeższe trendy w modzie.
Młodzi eleganci, przestudiujcie te zdjęcia dokładnie. Oto, co się nosi tej wiosny na Wall Street! Wyprostowany jak struna były premier jak zawodowy lanser kroczył po stołecznym Placu Trzech Krzyży.
W modnej kurteczce, obcisłych jeansach, szałowych butach z klamerką i wysokim czołem piękny Kazimierz wręcz rozbłysł w promieniach słońca.
Przed wzrokiem zawistnych spojrzeń chroniły go jednak okulary, których nie powstydziliby się w Holywood. Trzymając nonszalancko kwiaty i kubek dobrej kawy w jednym ręku, w drugiej dłoni dzierżył kluczyki do terenowego bmw, niczym sztylet gotowy do ataku.
Tak uzbrojony dotarł do auta, wsiadł i odjechał, pozostawiając w dymie spalin zazdrosnych przechodniów, którzy widząc go nie mogli uwierzyć, że ten światowiec był kiedyś zwykłym, polskim politykiem...


Ten frapujący news zaczerpnięty z eFaktu.
Tomasz Pułka: Trzy dni temu zapytany przeze mnie młody, uznany poznański krytyk, czym jest dla niego proza Dominiki Ożarowskiej, odparł: “Fantazją Uniłowskiego”.
Juliusz Strachota: Czy chcesz się jakoś odnieść do tej fantazji?
Dominika Ożarowska: Nie wiem, kto to jest Uniłowski. Sądzę, że gdybym poprosiła, aby wyjaśniono mi żart, byłoby to wtopą, więc się nie ustosunkuję.


[Całość zapisu spotkania z Dominiką Ożarowską na Niedoczytania]
Po sporym sukcesie opublikowanego również przez „KP” wywiadu-rzeki, którego Żuławski udzielił dwa lata temu, reżyser najwyraźniej doszedł do wniosku, że sukces można osiągnąć tylko dzięki połączeniu rozważań filmowych, literackich i – powiedzmy na wyrost – filozoficznych z całymi, nomen omen, ustępami pełnymi bluzgów, wyzwisk i chamskich epitetów. Nie neguję w żadnym razie terapeutycznej roli siarczystych przekleństw oraz prymitywnych, nawet nienawistnych myśli o bliźnich, które przychodzą do głowy zapewne i najgrzeczniejszym reprezentantom naszego gatunku. Mój sprzeciw budzą natomiast dwie kwestie.


Całość dość obszernego tekstu pt. "Grzebiąc w nocniku" na łamach "Dwutygodnika".
W czasach, o których mowa, wspólnota wierzyła w wagę przekazu literackiego, przeto literatura była ważna. Iwaszkiewicz rozmawiał na jej temat z Chruszczowem i martwił się, że „zwykły czytelnik” nigdy nie pojmie, że najważniejsze w jego tomiku poetyckim („Ciemne ścieżki”) są dedykacje. Władza bardzo liczy się z pisarzami, do tego stopnia, że zbiera na nich teczki, szpieguje, a Jasienicy wręcz ułoży całe życie. Oczywiście, samo w sobie to nie mogło być przyjemne (i nie było), ale świadczyło dowodnie, że to, co tworzy pisarz jest bardzo istotne, a literatura to ważne medium społecznej komunikacji i samowiedzy. Dziś naturalnie pisarz może sobie pisać, co chce i żadnego członka rządu to nijak nie obejdzie (małym wyjątkiem był Jarosław Kaczyński, który w jednym z wywiadów czasu początków IV RP stwierdzał, że władza  nie ma zamiaru zakazywać literatury gejowskiej, co jednak implikuje, że potencjalnie taka możliwość istniała, ale łaskawie z niej  nie skorzystano).
Zatem w PRL-u pisarz nie był po prostu pisarzem. Bywał swego rodzaju jednoosobową instytucją. A „Dzienniki” Iwaszkiewicza są tego namacalnym dowodem. Na podstawie tego, co pisali i – w pewnym stopniu – jak żyli tacy ludzie jak Iwaszkiewicz, tworzymy dziś narracje wspólnotowe. Czytamy, interpretujemy, kłócimy się. Jako członkowie ideowo-interpretacyjnych wspólnot przyznajemy się bądź nie do pewnych pisarzy-figur. Czasami przeciągamy ich na swoją stronę. Piszemy podręczniki do literatury, które są zawsze w pewnym stopniu podręcznikami polskości.


Całość tekstu Błażeja Warkockiego o dziennikach Iwaszkiewicza w "Dwutygodniku". 
A z Michnikiem kontaktowaliście się przed publikacją?
Mazurek: (Śmiech) Jasne. Widujemy się co wieczór, więc wymieniliśmy się newsami i całusami.
Zalewski: (Śmiech) Właśnie z nim pijemy. [...]
Drzewieckiego nazywacie Białym Nosem. Dlaczego?
Zalewski: To nie myśmy to wymyślili. Tak nazywają go koledzy z partii - tylko przejęliśmy to określenie.
Mazurek: Kilka razy przeczytałem, że wymyśliliśmy ksywkę Bufetowa dla Hanny Gronkiewicz-Waltz. Bardzo bym chciał, ale to nie ja - do nas to dotarło z Platformy Obywatelskiej.
Zalewski: Niestety nie jesteśmy tak kreatywni jak platformersi. [...]
Sami nawiązywaliście do niskiego wzrostu prezydenta.
Mazurek: Nawiązujemy do wszystkiego.
Zalewski: Nawet jeśli ktoś jest kaleką, to i tak go obśmiejemy. Uważam, że kaleka ma takie samo prawo do żartów z niego jak i inny człowiek. Ale to jest ta różnica, że stroimy sobie żarty w rubryce satyrycznej, nie jesteśmy ministrami spraw zagranicznych. Jeszcze.
Mazurek: Nabijamy się też z cudzych nazwisk. To oczywiście nie należy do dobrego tonu, ale i tak to robimy. [...]
Zalewski: Często przekraczamy granice. Tego typu twórczość polega na przekraczaniu granic i czasem się ją przekracza ze smakiem, a czasem tak, że efekt nie jest zbyt fajny. Raz wychodzi, a raz nie. Gdybyśmy przejrzeli wstecz parę numerów "Wprost", to znaleźlibyśmy i takie notki, z których nie jesteśmy dumni. To tak jak w komedii z Leslie Nielsenem: jest 70 żartów śmiesznych, ale musi być kolejnych 70, które są kiepskie. Nie zawsze wychodzi. [...]


Całość wywiadu z Robertem Mazurkiem i Igorem Zalewskim na stronach Onetu [tutaj]. Serdeczne pozdrowienia dla Jacka Gądka, autora wywiadu!